Artykuł oczami lektora.
Jak znalazłyście się w Tanzanii ?
Nasza przygoda zaczęła wraz z dołączeniem do Koła Naukowego Edukacji Międzykulturowej działającego na Wydziale Studiów Edukacyjnych na UAM w Poznaniu. Członkinie i członkowie Koła podejmują się różnych inicjatyw, które mają na celu szerzenie edukacji międzykulturowej, propagowanie różnorodności Krajów Globalnego Południa i dzielenie się dobrymi praktykami pedagogicznymi. Studenci UAM bez Granic to największa inicjatywa Koła. Projekt został zapoczątkowany przez studentów i doktorantów UAM, którzy po raz pierwszy udali się do Tanzanii, kolejne edycje odbyły się w Paragwaju, w Nepalu, na Balii i dwukrotnie na Madagaskarze.
Tegoroczna, VII edycja odbyła się w Mambo, w Górach Usambara, w Tanzanii. Podczas pandemii koronawirusa wyjazdy na tego typu projekty były niemożliwe. Z niecierpliwością obserwowaliśmy sytuację na świecie, kiedy będziemy mogli wznowić działania. Tanzania była krajem, który pozostawał otwarty na turystów, więc widziałyśmy wielu podróżników, którzy odwiedzali Mambo View Point. Okazało się, że w hotelu na skale pracuje Dagmara, która założyła świetlicę dla dziewcząt. W tym miejscu dziewczynki mogą odrabiać lekcje, uczyć się do egzaminów, mieć swoją przestrzeń do zabawy. Napisałyśmy do Dagmary, czy potrzebuje pomocy i tak się złożyło, że dzieci miały wakacje przez cały sierpień i potrzebują nauczycieli angielskiego i matematyki.
Gdzie dokładnie mieszkałyście?
Mieszkałyśmy w Mambo View Point, pięknie położonego hotelu z domkami, z którego rozpościerał się niewyobrażalnie piękny widok na Tanzanię. Przy dobrej widoczności mogliśmy zobaczyć czubek Kilimanjaro. Spaliśmy w kilkuosobowych pokojach ze wspólną łazienką. Każdego wieczora prosiliśmy strażnika, aby napalił nam w piecu, który grzał wodę do prysznica.
Na pewno kwestia jedzenia jest interesująca – śniadania i kolacje jedliśmy z obecnymi w hotelu gośćmi, a lunche z dziećmi. Jedzenie w górach Usambara pachnie świeżymi warzywami, soczewicą, ryżem z fasolą, herbatą z imbirem i soczystym awokado. Wszystkie dania były przygotowywane przez panie z wioski, dzięki którym mieliśmy możliwość spróbować lokalnego jedzenia.
Jedliśmy raczej same warzywa, dzięki czemu czuliśmy się lekko, regularne posiłki i częste wędrówki pod górę sprawiły, że każdy zrzucił kilka kilogramów.
Co tam robiłyście? W jakim celu się tam udałyście?
Projekt ma charakter edukacyjno badawczy. Prowadzilłiśmy tam zajęcia z wykorzystaniem aktywizujących metod nauczania, ponieważ tanzański system edukacji takich nie przewiduje. Niestety w klasach jest często ok. 100 dzieci, jeden nauczyciel dyktujący treść podręcznika przez całą lekcję. Ciężko nauczyć się czegokolwiek w takich warunkach, zwłaszcza metodą podającą, gdzie uczeń zapamiętuje jedynie 10 %.
Na wyjazd zabraliśmy wcześniej przygotowane flashcardy – memory, czyli karty obrazkowe z podpisami w języku angielskim i swahili. Nasze zajęcia to była przede wszystkim nauka przez zabawę, graliśmy w memory, używaliśmy chusty klanzy i piłek.
Podczas takiego wyjazdu można doskonale wykorzystać swoją kreatywność. Oprócz zajęć z dziećmi, które przychodziły z okolicznych wiosek, prowadziliśmy dwa szkolenia dla nauczycieli ze szkół w Malindi, Mambo i Mtae. Poruszyliśmy z nimi takie tematy jak: rola nauczyciela, fazy rozwoju dziecka, metody nauczania, narzędzia pomocne w prowadzeniu lekcji, mundurki szkolne oraz cechy tanzańskiego systemu nauczania.
Ile kosztuje taki wyjazd, jak go zorganizować ?
Wyjazd mógł się odbyć dzięki ogromnemu wsparciu sponsorów, byli to m.in. Rektorat UAM, Dziekan WNPiD, WSE, firmy prywatne oraz gminy. Oczywiście część kosztów została pokryta z funduszy prywatnych uczestników, którzy pracowali cały rok na to, żeby projekt się odbył. Koszt takiego wyjazdu, bez wycieczek za które płaci się z własnej kieszeni to ok. 7 tys. zł . Sama organizacja jest łatwa, jeśli na miejscu jest ktoś, kto jest np. Polakiem i pomoże z transportem i formalnościami na miejscu. Najtrudniejsze były formalności związane z uczelnią.
Czy czułyście się tam bezpiecznie?
Oglądałyśmy na Instagramie relacje różnych podróżników odwiedzających Tanzanię w czasie pandemii. Dzięki temu upewniliśmy się, że to kraj, który warto odwiedzić i jeśli nie będziemy się sami narażać, to nic złego nam się nie stanie. Nie znalazłyśmy się nigdy w żadnej niebezpiecznej sytuacji, wszyscy byli dla nas mili i serdeczni, chcieli nam pomóc.
Oczywiste jest też to, że udając się do innego kraju powinniśmy respektować zasady w nim panujące, szanować kulturę i język. Znajomość podstawowych słów swahili niewątpliwie pomagała.
Jakie umiejętności trzeba posiadać, aby być dobrym wolontariuszem?
Jeśli chodzi o umiejętności to język angielski jest podstawą, zarówno jeśli chodzi o prowadzenie zajęć jak i podróżowanie po kraju. Myślę, że elastyczność, łatwe dostosowywanie się do różnych warunków, dobra komunikacja, pokojowe nastawienie do życia ułatwia komunikację w grupie i oszczędza konfliktów.
Mile widziana jest umiejętność gry na instrumentach, śpiew, matematyka, taniec, umiejętności plastyczne i wszystkie inne, dzięki którym można urozmaicić zajęcia dla dzieci. Myślę, że wolontariusz powinien mieć otwartą głowę i starać się nie oceniać np. to że dzieci chodzą na boso, to nie znaczy, że jest im z tym źle lub są nieszczęśliwe. Taka osoba musi się starać porzucić wszelkie stereotypy znane jej do tej pory, bo taki wyjazd pokazuje, że świat nie jest czarno-biały.
Jak pomagać z głową?
Kwestia pomagania z głową jest bardzo obszerna i można by na ten temat napisać osoby artykuł czy nawet książkę, dlatego też postaramy się być jak najbardziej zwięzłe w odpowiedzi na to pytanie.
Nie każda pomoc jest potrzebna i rozwiązuje realnie problemy. Podejmując jakiekolwiek kroki, które mają w teorii pomóc w zaradzeniu jakiemuś problemowi należy się najpierw kilka razy zastanowić. Sposobów na mądre pomaganie jest wiele, a jednym z nich może być wsparcie finansowe organizacji społecznych lub też ich konkretnych działań.
Można też zaangażować się we wsparcie rzeczowe, z którego korzysta wiele organizacji pozarządowych, organizując np. zbiórki produktów dla osób uchodźczych czy w kryzysie bezdomności. Należy jednak pamiętać, aby odpowiadać na prośby organizacji i dostarczać te produkty, na który jest zapotrzebowanie i produkty w dobrym stanie. My jako projekt Studenci UAM bez Granic również organizowaliśmy w szkołach zbiórkę rzeczy potrzebnych dla dzieci w Tanzanii. Wiele razy podkreślaliśmy, że prosimy TYLKO o te rzeczy, które są na liście rzeczy potrzebnych a i tak trafiały do nas na przykład zeszyty, które wcale są w Tanzanii potrzebne.
Jeszcze inną formą pomocy jest oczywiście wolontariat, który jednak nie zawsze jest pomocny i dobrze zorganizowany. Choć idea może wydawać się dobra przy wyborach miejsca oraz organizacji należy być bardzo ostrożnym. Na przykład wiele firm jest nastawionych jest na biznes i ich oferta bardziej może przypominać wczasy jedynie z elementami pomocowymi.
Trzeba pamiętać, że wolontariat to nie wakacje a świadoma i dobrowolna praca, która daje mnóstwo satysfakcji i radości.
Co możemy zrobić będąc w Polsce, żeby pomóc ?
Opcji jest wiele, najlepszą jest wsparcie edukacji dzieci z Krajów Globalnego Południa, czyli np. opłacenie dziecku edukacji, wyprawki, mundurka i posiłków na cały rok szkolny. To nazywa się adopcja na odległość i wiele fundacji oferuje taką opcję. Można skontaktować się z np. Fundacją ,, Ankizy Gasy – Dzieci Madagaskaru“, którą odwiedziliśmy w 2019 roku, podczas VI. edycji projektu i zaadoptować takie dziecko, którego rodzice znaleźli się w trudnej sytuacji finansowej i nie stać ich na opłacenie edukacji dziecka. Dzięki temu, że dziecko chodzi do szkoły, ma zapewniony min. jeden posiłek dziennie, więc nie chodzi głodne i uczy się. Dzięki nauce jest w stanie zdać egzaminy i pójść na studia lub po prostu podjąć dobrze płatną pracę, która pozwoli mu pomóc rodzinie lub zapewni lepszą przyszłość.
Inną opcją jest wpłacanie pieniędzy na aktualne zrzutki i angażowanie się w zbiórki przyborów czy kiermasze z których dochód idzie na fundację.
Jakie miałyście obawy przed wylotem?
Dość częstym pytaniem czy to przed wylotem do Tanzanii czy też po powrocie było “I nie boisz się? / Nie bałaś się?”. Osobiście nie miałam jakiś większych obaw, z całą pewnością czułam duże podekscytowanie, ale na pewno nie strach związany z poczuciem zagrożenia na miejscu czy też spowodowany inną kulturą czy warunkami życia. Jednak im bliżej wylotu tym częściej zaczęłam zastanawiać się w jakim stopniu bariera językowa będzie przeszkadzać mi w kontaktach z dziećmi. Wiedziałam, że części z nich posługuje się angielskim, ale duża część operuje tylko swahili. Zaczęłam zastanawiać się, czy przez moją naprawdę minimalną znajomość tego języka dzieci mnie zaakceptują i będą potrafiły obdarzyć zaufaniem i sympatią. Jak się okazało moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne – wystarczył szczery uśmiech i szczere chęci do poznania drugiej osoby.
Oczywiście moją obawą przed wylotem było też to czy nie spóźnię się na pociąg, którym transportowaliśmy się na lotnisko. Jednak tego typu obawy towarzyszą mi przy mniejszych wydarzeniach w życiu tak samo przy tak większych, jakim jest na przykład wylot do Tanzanii.
Czy pojawiły się trudności w pracy z dziećmi z perspektywy pedagoga?
Oczywiście, że w pracy z dziećmi napotykaliśmy czasem trudności. Jednak to zdarza się wszędzie, niezależnie czy będą to dzieci z Polski czy Tanzanii. Jednym z takich bardziej zauważalnych problemów była kwestia bariery językowej. Nie wszystkie dzieci znały język angielski, a nawet jeśli znały to nie zawsze na tyle dobrze, żeby zrozumieć na przykład wytłumaczenie trudniejszego zagadnienia z matematyki. Szczególnie dotyczyło to grupy młodszych dzieci. Jednak z każdym problemem można sobie poradzić i w momencie, gdy wiedzieliśmy, że nie damy rady czegoś dziecku wyjaśnić prosiliśmy o pomoc Fridę – lokalną nauczycielkę, która zawsze służyła pomocą dzieciom i nam.
Inną trudnością była kwestia przestrzeni do nauki. Niestety pogoda w Mambo bywała kapryśna, często było naprawdę zimno a nawet lekko mżyło. Z racji tego, że Mambo View Point z założenia jest hotelem, nie szkołą, miejsca do prowadzenia lekcji nie było wiele. Budynek India House, który był czymś na wzór klasy szkolnej niestety często był za mały i nie spełniał warunków do nauki około 60 dzieci, których wiek był bardzo zróżnicowany. Zazwyczaj uczyły się w nim starsze dzieci, a młodszym organizowaliśmy zajęcia na powietrzu przy kilku fotelach, mając do dyspozycji niewielką tablicę kredową. Ta przestrzeń niestety w naszej ocenie zupełnie nie sprzyjała nauce.
Dziewczynki nie miały miejsca, pisały na kolanie i rozpraszały się mijającymi gośćmi hotelowymi i pracownikami hotelu czy psami, które często wskakiwały na ich miejsce, zajmując fotel, kiedy te na chwilę go “zwolniły”. Zmotywowanie dzieci do nauki często było naprawdę dużym wyzwaniem i wymagało od nas wiele energii. Bywały dni kiedy wychodziło nam to czasem lepiej a czasem gorzej, jednak koniec końców uważam, że nasz pobyt zdecydowanie sprawił, że zazwyczaj chętnie się uczyły i chciały zdobywać tej wiedzy jeszcze więcej.
Jak wyglądał Wasz plan dnia?
Już po kilku dniach pobytu w Mambo wykształciła się u nas pewna rutyna, dzięki której nasz dzień był zaplanowany i dość przewidywalny. Dzień zaczynaliśmy od śniadania około godziny 8:30, na którym zawsze można było zastać herbatę z imbirem, świeżo zaparzoną kawę i naleśniki. Jeśli danego dnia były potrzebne osoby w świetlicy w Mtae, dwie osoby wyruszały tam krótko po śniadaniu i wracały dopiero na kolację. W Mambo View Point jednak plan dnia każdego dnia był cały czas taki sam. Po śniadaniu dwóch lub trzech wolontariuszy szło ze starszymi dziećmi do India House. Tam prowadziliśmy zajęcia z języka angielskiego lub matematyki, które przygotowywały dzieci do dobrego napisania egzaminu na koniec siódmej klasy. Nie raz przerabialiśmy na nich materiał naprawdę trudny, który sami musieliśmy sobie odświeżyć, zwłaszcza jeśli chodzi o matematykę. Kolejne dwie lub trzy osoby prowadziły zajęcia dla młodszych dzieci, również z języka angielskiego i matematyki. Jednak tutaj duży większy nacisk położony był na naukę poprzez zabawę i aktywności ruchowe. Około 13:00 przychodziła pora lunchu, co oznaczało czas wolny tak samo dla dzieci jak i dla nas. Zwykle po godzinie wszyscy braliśmy się z powrotem do pracy i do nauki.
W takich samych “zespołach” dzieliliśmy się na osoby będące z młodszymi i starszymi dziećmi. Zajęcia w obu grupach trwały mniej więcej do 17:00 i dzieci wracały do domów. Potem nadchodził dla nas czas odpoczynku i wytchnienia, jednak zdarzały się też dni, w których odprowadzaliśmy dzieci do domów, co też miało swój urok i jest niezapomnianym wspomnieniem. Około 18:00 jedliśmy kolację, po której zwykle siedzieliśmy przy ogniu grzejąc zmarznięte dłonie i wymieniając się swoimi przemyśleniami i historiami. Jako, że słońce w Tanzanii zachodzi dość wcześnie, bo ok. 18:30, zwykle już o 22:00 a czasem nawet wcześniej wszyscy byliśmy gotowi do snu oraz na następny podobny, choć pełen satysfakcji i radości dzień.
Wyjątkowy dzień, który zapadł Wam w pamięć?
Jak już wcześniej wspominałyśmy w zasadzie każdy dzień w Mambo był do siebie dosyć podobny. Jednak jeden dzień zapamiętałam wyjątkowo mocno i pomimo tego, że nie wyróżniał się niczym szczególnym, był jakiś taki niesamowity.
Rano przywitały nas promienie słońca, które o dziwo towarzyszyło nam przez cały dzień i był to chyba najcieplejszy dzień podczas naszego pobytu górach Usambara. Do południa przeprowadziliśmy zajęcia z dziećmi po czym nadeszła pora na lunch. Właśnie szłam po kawę, gdy nagle usłyszałam krzyki dzieci, że znalazły kameleona. Oczywiście zaraz przybiegłam i stojąc z kubkiem kawy, mając przed sobą publikę rozemocjonowanych dzieciaków odważyłam się i wzięłam małe żyjątko na ręce – było to śmieszne uczucie, chodził szybko po mojej ręce i lekko podszczypywał łapkami. Po mnie kameleona na ręce wzięła Ula, a później przełożyła na rosnące obok drzewo.
Zaraz później usiadłam sobie na schodku, z kawą w dłoni, wygrzewając się w ciepłych promieniach słońca i nie minęła minuta, kiedy kilka dziewczynek zaczęło czesać moje włosy. Była to jedna z ich ulubionych aktywności, która również dla mnie była całkiem przyjemna. Jednak ta chwila nie trwała długo, bo nagle usłyszałam “Wiktoria, chameleon!” i wszystkie odskoczyły od moich włosów. Ja w pierwszej sekundzie w to nie wierzyłam, po czym Ula powiedziała, że faktycznie tam jest, wplątany w moje włosy. Niesamowity jest fakt, że ja go w ogóle nie czułam. Spanikowana wylałam na siebie kawę, którą cały czas trzymałam i zaczęłam krzyczeć, żeby go ze mnie zdjąć. Ja jednak usłyszałam krzyk Uli “Nie mogę teraz, bo urwę mu łapkę!” – kameleon był tak zaczepiony w mój skręt włosów, że nie było opcji żeby go od razu zdjąć. Trzeba było poczekać, aż przejdzie na czubek głowy i dopiero wtedy przełożyć patykiem na drzewo. Oprócz mnie zestresowane było też to małe zwierzątko, bo zmieniło kolor na brązowy.
Przebieg całej akcji był oglądany przez gromadkę dzieci, które później do końca dnia, jeśli nawet nie dłużej straszyły mnie kameleonem i nabierały, że mam go we włosach. Po lunchu i całym kameleonowym zamieszaniu odbyły się zajęcia trochę inne niż zwykle, gdyż wszystkie dzieci zebrały się w India House i miały zadanie narysować swój dom. W Tanzanii dzieci rzadko mają okazję na rozwijanie swoich artystycznych zdolności, a ta aktywność pokazała, że w zasadzie każde z tych dzieci potrafi stworzyć coś naprawdę pięknego.
Cudownie było patrzeć jak każdy z osobna skupia się na swojej pracy a potem z ogromnym zaangażowaniem opowiada o swoim dziele. Po tej aktywności znalazł się też czas na grę w piłkę, jednak tym razem również nie obyło się bez przygód. Jeden z chłopców – Yusufu kopnął piłkę trochę za mocno i ta poturlała się daleko w dół zbocza. Razem z innymi dziećmi patrzyliśmy jak ginie gdzieś daleko w krzakach w dole. Jednak ja postanowiłam uratować piłkę i zaczęłam schodzić stromym zboczem. Mahe i Rukia chciały iść razem ze mną, ale powiedziałam, że naprawdę nie muszą. Szczerze mówiąc sięgnięcie piłki nie było łatwym zadaniem, musiałam zejść daleko w dół a później z powrotem się wdrapać. Uśmiech dzieci, które kibicowały mi na górze był czymś niesamowitym i chyba nigdy nie zapomnę ich okrzyków radości, kiedy zobaczyły mnie niosącą z powrotem piłkę.
Rukia i Mahe – dwie dziesięciolatki zaczęły nawet schodzić w moją stronę i brać mnie za ręce, żeby pomóc mi wejść. Niby prosty gest, a miał dla mnie ogromne znaczenie. W tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że wytworzyła się między nami niezwykła więź i będę za nimi bardzo tęsknić.
Co was zaskoczyło?
Mnie zaskoczyła temperatura i fakt, że w Tanzanii w środku naszego lata może być aż tak zimno! Była to oczywiście kwestia wysokości, bo na nizinach było czasem gorąco np. w Parku Narodowym Mkomazi. Można było również ogromną różnorodność: łagodny klimat klimat gór Usambara i warzywa takie same jak w Polsce, wieżowce i kasyna w Dar Es Salaam niczym Las Vegas, różnorodne domy – od szałasów, lepianek po ceglane i murowane domy z oknami.
Niesamowite było zobaczyć dzikie zwierzęta znane mi jedynie z Króla Lwa lub w zoo, w ich naturalnym środowisku podczas safari. ,,Szukanie” ich w parku, w którym byliśmy całkiem sami było niewyobrażalnie ekscytujące. Udało nam się zobaczyć mnóstwo żyraf, siedem lwów ,stada słoni, kolorowe ptaki, sępy, gazele, impale, bawoły, zebry, guźce oraz nosorożce!
Jak się tam przemieszczaliście?
Duża część aktywności, które prowadziliśmy odbywała się w Mambo View Point, gdzie mieszkaliśmy, dlatego też kwestiami transportu zwykle nie musieliśmy się zbyt martwić. Jednak w niektóre dni kilkoro wolontariuszy wychodziło do świetlicy w Mtae, oddalonej ok. 7 km. Czasem chodziliśmy tam pieszo, czasem zabieraliśmy się z kimś z pracowników hotelu samochodem, a czasami też jeździliśmy tanzańską taksówką zwaną piki-piki lub boda-boda. Tak jak dojazdy do świetlicy były raczej spokojne, tak powroty z niej zwykle bywały pełne wrażeń. Dużym samochodem przyjeżdżała po nas Dagmara lub inne wolontariuszki z Mambo. Najpierw do auta pakowaliśmy się my – wolontariusze, a zaraz po nas inne dzieci, które po drodze do hotelu wysiadały gdzieś na trasie.
Hałas jaki panował w samochodzie, na tej ciasnej przestrzeni czasami bywał naprawdę nie do zniesienia. Krzyczały, śpiewały i śmiały się naprawdę głośno. Będąc po kilku godzinach wśród dzieci, jazdę w takich warunkach odczuwa się trzy razy mocniej, dlatego byliśmy wyrozumiali i z niecierpliwością czekaliśmy aż wysiądą z auta. Jednak z drogi powrotnej ze świetlicy zapamiętam nie tylko hałas.
W pamięci utkwił mi widok pięknie zachodzącego słońca nad górami Usambara, gdzie ostatnie promienie słońca padały na zielone wzgórza i niziny w dole. Ten krajobraz utkwił mi w pamięci bardzo mocno i na pewno był warty drogi z gromadką rozkrzyczanych dzieci.
Jak oceniacie kontakt z miejscowymi?
Myśląc o Tanzańczykach mam w głowie same pozytywne wspomnienia. Są to przekochani ludzie, którzy z wielkim zapałem pomogą, gdy tylko będzie potrzeba. Choć angielski w Tanzanii jest językiem urzędowym, niektórzy jej mieszkańcy znają tylko podstawy tego języka. To jednak było wystarczające, aby przeprowadzić z nami niezwykle interesującą konwersację, którą wymienialiśmy przynajmniej kilka razy dziennie.
Wyglądała ona mniej więcej tak: “Ooo, hi Wiktoria!” “Hi, Issa!” – odpowiadałam pracownikowi hotelu, który witał mnie zawsze z szerokim uśmiechem na twarzy. “How are you?” – pyta on. “Good, thank you. And how are you?” “I’m good too! Thank you.”
Co ciekawe, dzwoniąc do Tanzańczyka z jakąś sprawą, pomimo tego, że widzieliśmy się z nim godzinę temu, konwersacja telefoniczna musi zacząć się właśnie w ten sposób, dopiero później można przejść do sedna sprawy. Oczywiście znając język swahili zwykle trzeba wymienić wszystkie pozdrowienia (a trochę ich jest), aby rozpocząć dalszą rozmowę. Jednak, żeby nie było za prosto, na każde z nich odpowiada się inaczej i często myliło nam się to nie raz, np. słysząc “Mambo!” odpowiemy “Poa!” a na “Habari!” – ‘Nzuri”. Jednak w moim odczuciu pozdrowienia te nie męczyły, lecz za każdym razem były jakieś takie pokrzepiające i pełne pozytywnej energii. Trzeba też zaznaczyć, że z wieloma osobami można było porozumieć się w języku angielskim bez żadnego problemu i odbyć wiele naprawdę ciekawych rozmów.
Inną kwestią w Tanzanii jest życie w myśl zasady “pole pole”, czyli “powoli powoli”. Na każdym kroku można zauważyć, że miejscowym nigdzie się nie śpieszy i nikt nie ma z tym najmniejszego problemu. Nam, osobom przyzwyczajonym do posiadania zegarka i ściśle określonego planu dnia, chwilami ciężko było przestawić się na ten powolny tryb. Zdarzyło się kilka sytuacji, kiedy musieliśmy zmieniać plany albo czekać “w zawieszeniu”, bo ktoś o nas zapomniał lub zjawił się długo po umówionej godzinie spotkania.